poniedziałek, 10 grudnia 2018

Horror małżeński





Historia sprzed kilku miesięcy

Wybiła kolejna rocznica waszego ślubu. Pierwsze co myślisz: ''ale ten czas zasuwa''(,,zasuwa’’ to rzecz jasna zamiennik jakże popularnego wulgaryzmu). Drugie co stwierdzasz: ''już tyle ze mną wytrzymuje…na pewno wspomaga się myślą o polisie na wypadek śmieci współmałżonka, którą można zrealizować dopiero po 10 latach''. Zaraz potem zastanawiasz się, cóż takiego swej drugiej połówce z tej okazji podarować. Nie chcesz być standardowa i monotematyczna. Gdybyś grzeszyła umiejętnościami kulinarnymi z pewnością postawiłabyś na jakieś wymyślne danie lub rozpływające się w ustach domowe ciasto. Z obawy przed zakalcem lub co gorsza spaleniem domu, szybko pomysł ten porzucasz. Zamiast kupowania pudełka czekoladek lub kolejnego zapachu prawdziwego mężczyzny w szklanym flakoniku, decydujesz się postawić na wspólnie spędzony czas. Tak! To będzie wspaniały prezent. Dla ciebie – z pewnością, dla Niego – hmm…

Z innej nieco beczki. Od kilku tygodni zaintrygowana jesteś słowami wirtualnego coacha. W internetowym wykładzie wspominał coś o filmie, który rzekomo trzeba zobaczyć, aby ruszyć do przodu, zmienić coś w życiu, spojrzeć na świat w zupełnie innych okularach. Jego zdaniem absolutną koniecznością jest obejrzenie filmu ''Yes Man'' z Jimmem Carrey w roli głównej. Aktora lubisz, komputer masz, Internet śmiga. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, aby rozpocząć projekcję.

Komedię oglądasz w ulubionym duecie - z Nim. Razem dochodzicie do wniosku, że z pewnością nie były to zmarnowane dwie godziny. Co więcej, postanawiacie że spróbujecie przedstawiony w filmie sposób zmiany egzystencji, wdrożyć w realne życie.

Wracając do samej koncepcji romantycznego prezentu…

Wpada Ci do głowy idealny wprost pomysł. Czemu by nie połączyć celebrowania rocznicy osobistej instytucji małżeństwa, z czymś czego nigdy jeszcze nie robiliście…wspólnie? Tak! Genialne! Tak ci się przynajmniej wydaje. Zamawiasz bilety do kina. Ale chwila - przecież w kinie to bywacie, odkąd się znacie - dość regularnie. Zamawiasz bilety do kina na… horror. ''To będzie coś!'' – myślisz. Praktycznie już jesteś dumna, że się na to odważyłaś. A co dopiero po zakończonym seansie. Oczyma wyobraźni widzisz siebie z wypięta piersią wychodząc z sali kinowej.

Pierwsze rozterki pojawiają się w sam dzień wielkiego wyjścia. Postanawiasz jednak, wziąć byka za rogi i stawić czoła tym wszystkim straszydłom, duchom, upiorom, psychopatom (czy czemukolwiek, co reżyser chce wam zaserwować). Wszystko pięknie ładnie do momentu, kiedy dziewczynka o twarzy laleczki Chucky odcina nożyczkami głowę zdechłego gołębia. Popcorn staje ci w gardle. Z prawidłowego trawienia w tym dniu, raczej nici. 

Z każdym kolejnym kadrem jest tylko gorzej. Mimo, iż co chwila nie odcina się komuś głowy, robotę robi złowieszcza muzyka. Myślałaś, że tego typu tricki są już przestarzałe. Nic z tego. Próbujesz wyłączyć dźwięki, ale pilot z domowego tv jakoś nie chce działać. Na ekranie pojawiają się kolejne średnio-cukierkowe sceny. Ciężka decyzja, ale postanawiasz ją podjąć. Twooje ciaało roobi siiię gięętkie, dzięki czemu zjeżdżasz po fotelu niczym kilkulatek po zjeżdżalni przed przedszkolem. Idealna pozycja osiągnięta. Pośladki nadal na siedzisku,  głowa z kolei na tyle nisko, że nie widzisz nic, poza czupryną gościa z rzędu przed sobą.

Ładnych kilka kwadransów tkwisz w obranym przez siebie ułożeniu. Jedyne co słyszysz, to momenty gdy poszczególni bohaterowie wpadają w szaleńczy obłęd mordując kolejnych członków swojej ześwirowanej rodzinki. Kręgosłup zwija ci się już powoli w klucz wiolinowy. Pocieszasz się jednak, że lepsze to niż zejść na zawał. Ostatnie wrzaski, płacz i jeszcze bardziej przerażająca cisza. Koniec! Podskakujesz na metr do góry. W radosnych podskokach opuszczasz salę. Wyglądasz jak dziecko po odcinku Smerfów. Na twarzy męża nie rysuje się z kolei nic. Nie wiesz co o tym myśleć. 

W drodze powrotnej postanawiasz więc uratować jakoś sytuację. Rozpoczynasz poseansową dyskusję  na poziomie jako już prawdziwy miłośnik filmów grozy. Ze szczerym więc przejęciem w głosie pytasz: ''Czy ktoś z nich przeżył?''

czwartek, 6 grudnia 2018

Z archiwum X, czyli o zakupach w spożywczaku


Jak zacząć nowy sezon bloga to tylko od historii z cyklu ''Trudne sprawy'' lub ''Dlaczego ja?''. Ale chwileczkę…po dłuższym namyśle, zdarzenie to należy zakwalifikować jednak do serii ''Z archiwum X''.





Jest piękne grudniowe popołudnie. Zmierzasz do lokalnego, błędnie traktowanego przez większość rodaków  jako ''polskiego'' sklepu – Biedronki, Biedry, Biedy etc. Udajesz się tam z bardzo konkretną misją, a mianowicie celem zakupienia zmarnowanego soku malinowego, a przez to i odkupienia swoich win. Upadł. Stłukł się. Tak się zdarza. Tak uważasz - Ty. Twoja rodzicielka jest jednak zupełnie innego zdania. Dlatego też ranga tej misji znacząco rośnie. Gdybyś miała więcej czasu z pewnością zadzwoniłabyś po poradę do Bonda. Czas jednak nagli. Wyruszasz więc sama, na dodatek bez jakiegokolwiek przygotowania czy chociażby konkretnego planu działania. 

Buszując po ladach sklepowych, poza dorwaniem poszukiwanego eliksiru, którego moc sprawi, że w domu zapanuje spokój, postanawiasz zakupić jeszcze kilka innych niezbędnych do przeżycia produktów żywnościowych. Kierujesz się w tym celu na dział mięsny. W czasie przekopywania góry mięsiwa, Twym oczom ukazuje się on. Piękny, błyszczący, w rozmiarze 13. Dobrze, że nie masz tendencji do omdleń. Zszokowana tym zjawiskiem, boisz się jednak tego co zaraz się może wydarzyć. Zastanawiasz się skąd wyjedzie ukryta kamera lub wyskoczy pół oddziału ABW. Pierścionek prawie z brylantem, bo o nim mowa leżakuje sobie w lodówce pełnej mięcha, na dodatek…mielonego! 

Kiedy dochodzisz do siebie, trzeźwiej patrząc na całą sprawę, zastanawiasz się co za idiota postanowił oświadczyć się komuś w tak okrutny sposób. Czemu w okrutny? A jak inaczej nazwać umieszczenie najważniejszego dla kobiety symbolu miłości mężczyzny wśród zabitych zwierząt? Tak czy inaczej postanawiasz, że konieczne jest szybkie odszukanie świeżo upieczonej właścicielki lub właśnie darczyńcy owej zguby. W pocie czoła zamieszczasz post na portalu, gdzie tego typu sprawy są na porządku dziennym:  ''Po wczorajszej libacji alkoholowej zgubiłem kartę śkup. Pomocy'', ''Poszukiwany dobry psycholog dla psa'',  czy też ''Piękna blondynko, która tak finezyjnie stałaś na przegubie autobusu linii 123 odezwij się''. Tylko czekać aż sprawą zainteresuje się lokalna TV lub nawet media głównego nurtu. Bądź co bądź, ale powinny! Ten przypadek na łeb i szyję bije przecież znalezienie na dziale ''owoce'' tarantuli wylegującej się wśród bananów. 

Twój niecodzienny obywatelski obowiązek - spełniony. Lada dzień odnaleziony zostanie amator tego cacka. Podziękowania, uściski, wywiady. Właściciel dozgonnie wdzięczny. Ty szczęśliwa. Wszyscy zadowoleni. Tylko Mama coś się dąsa. Soku malinowego jak nie było, tak nie ma. 

* Nie mogę pochwalić się niestety, abym to ja była główną bohaterką tej niesamowitej historii. Jednakże z racji tego, iż ostatnimi czasy ze względu na przymusowy areszt domowy (o czym z pewnością na blogu opowiem) - inspiruję się wszelkimi relacjami z zewnątrz. Dziękuję G.D. za umożliwienie mi jej opowiedzenia. Mam nadzieję, że ciut ironicznie udało mi się choć trochę opisać kulisy tej sprawy. Tak  czy inaczej, świetnie się przy tym bawiłam! :)