piątek, 29 grudnia 2017

Belfer choruje kulturalnie, czyli na czym polega oświatowy savoir vivre

Obiecuję, że ''przyfasolę'' temu kto zapyta mnie, jak mija mi beztroski okres okołoświąteczny, lub co tam porabiam w ramach odpoczynku od szkoły. Moi drodzy... jest to swego rodzaju te-mat ta-bu. Postanowiłam jednak wziąć go za rogi i rozpracować przed Wami na czynniki pierwsze. W telegraficznym skrócie, rzecz jasna. Z owej ''radości na wolnym'' górne zębiska tłuką mi o dolne, tak że nie wiem od czego zacząć. A jeśli ja nie wiem od czego zacząć, to sprawa jest naprawdę poważna.  Zacznę może zatem od początku. Tak, to będzie najrozsądniejsze. 
 
***

Wróćmy w takim razie do ostatnich dni sierpnia. Mimo, iż cudowny czas wakacji dobiega wtedy końca, gęba i tak ci się cieszy. Co się ma nie cieszyć, skoro czujesz się dobrze. Zdążyłeś ochłonąć już z czerwcowego horroru. Masz dość dużo sił, by zobaczyć się jeszcze ze znajomymi, wyskoczyć do galerii handlowej, czy pójść ze swoim wariackim czworonogiem, na przechadzkę po dzielni. Jedyne tabletki jakie łykasz, to witamina C, której nigdy przecież za wiele.

W pewnej chwili, coś budzi cię z tego snu.

O nie! Pierwszy dzwonek!  Wiesz przecież, czym to grozi. Nie chodzi tu wcale o to, że nie chcesz wrócić do swoich obowiązków. Wybrałeś przecież ten zawód w pełni władz umysłowych, a nie po flaszce żołądkowej gorzkiej. Po wszystkich latach spędzonych na szerzeniu kaganka oświaty, zdajesz sobie już doskonale sprawę, że za chwilę twoje życie zmieni się na pobyt w domu, nie tak pogodnej, starości.

Pierwsze dwa tygodnie upływają jednak dość spokojnie. Drobne pokasływania ze strony małoletnich omijają cię na tyle, że nawet zapominasz o czyhającym na każdym kroku niebezpieczeństwie. Z każdym kolejnych dniem, twoje ruchy stają się mniej energiczne, głowa cięższa. Na ustach i w gardle pojawia się niepokojąca suchość. Czujesz zdezorientowanie do momentu, gdy zaczynasz wyliczać wszystkie swoje gnaty... kostka po kostce. 

Już wiadomo co cię dopadło, czy nazywając rzeczy po imieniu - co cię  napadło. Niesprawiedliwie jak kibol, który jest w stanie pobić nawet staruszkę. Przeziębienie. Włączasz tryb ''opcja - standard'', czyli zmniejszasz skalę objawów, tak by ich nie zauważać. W dalszym ciągu, każdego dnia przybywasz ochoczo na miejsce zbiorowej zbrodni na twym zdrowiu.

Witamina C traci już swą magiczną moc. Przydałby się jej jakiś szerszy w barkach kompan. Na mieście mówią na niego Antybiotyk. Udajesz się zatem w miejsce, które wzbudza w tobie same negatywne uczucia. Nawet po dłuższym namyśle. Tak. Samiuteńkie! Przychodnia zdrowia. A w jej środku coś jeszcze gorszego - osoby po medycynie. Celowo nie zostało użyte tu sformułowanie lekarze, bowiem lekarz (czyli osoba mająca poprawić twój stan zdrowia, biorąc pod uwagę wszystkie wskazywane przez ciebie objawy bacząc na łączne dobro narządów w twym ciele, a nie tylko na oko, żołądek czy kolano) to niezwykle rzadki okaz.  Może i nauczyciele nie są osobami o zupełnie zdrowej psychice, jednak ta grupa zawodowa bije ich na łeb i szyję. Wszystkich ich w autokar i ''wio!'' w podróż z biletem w jedną stronę.

Tak czy owak, podobnie jak i ty, chora jest również, cała służba zdrowia. Na świstku z nabazgraną nazwą leku, musi być przecież ten nieszczęsny podpis absolwenta studiów medycznych. Po standardowym wyprowadzeniu cię z równowagi (absurdalne porady, wyolbrzymianie twojego stanu zdrowia lub jego totalne bagatelizowanie) możesz dziarsko pomaszerować w stronę punktu aptecznego, gdzie zostawiasz ćwierć swojej pensji. Zwolnienia naturalnie nie bierzesz. Jesteś przecież dobrze wychowany, nie chcesz robić komuś przykrości. Bierzesz głowę pod pachę i zasuwasz do pracy. Teraz ważne, abyś chorował sobie w niej cichutko, najlepiej tak by nikt tego nie zauważył. I tak z pomocą wszystkich świętych, udało ci się przechodzić ten stan, aż do połknięcia na długiej przerwie ostatniej pigułki. Udało się. Sukces. Nie licząc tego, że na skutek tego tygodniowego incydentu, pewnie o trzy lata wcześniej - kopniesz w kalendarz.

I tak mija następny tydzień. Kolejna fala infekcji. Dzieciaki zdziesiątkowane. Szkoła wygląda teraz na iście prywatną, gdzie do klas uczęszcza po ośmioro - dziewięcioro uczniów. Ci co wytrwali, prawdopodobnie wcale nie wyglądają lepiej, od tych w areszcie domowym. I znów...znajomy widok. Gile wiszące im po samą brodę, i kaszel gruźlika, w ich akompaniamencie, to naprawdę pryszcz. Zaczyna się istna walka o przetrwanie. Boisz się własnego cienia. Panikujesz na samą myśl, by podejść zbyt blisko do kogokolwiek. W czasie przerwy, wykonujesz pełną gamę uników. To przyspieszenia, to zwolnienia - w zależności skąd zaraz nadejdzie potencjalna bakteria. Odczuwasz lęk przed dotknięciem czyjegoś zeszytu, ścierki do tablicy, kredy. Wyjście z sali też wymaga nie lada odwagi. Konieczne jest przecież dotknięcie klamki. Jesteś w potrzasku. Ratunku!

***
Stało się. Święta tuż tuż, a ty znów czujesz się jak cukierek z toffi w środku. Na dodatek - przeżuty. Ale nie ma tego złego. Czekasz przecież na medal z ministerstwa. Ma ponoć przyjść pocztą, niebawem. Dzielnie nie odpuściłeś ani jednej klasówki, ani jednego dyżuru. Nawet na szkolnej dyskotece bawiłeś się świetnie. Choć trochę trudno tańczy się z termometrem pod pachą. Nie jesteś zwykłym belfrem! Jesteś nauczycielem,  który z wyróżnieniem ukończył specjalny kurs savoir vivre w dziedzinie kamuflowania dolegliwości zdrowotnych. Bohater przyszłych pokoleń. Pracownik roku. Nowa twarz Gripexu. Jak chorujesz, to po cichutku. Pełna kindersztuba. I to nic, że nie zdążysz się wykurować. Z przygotowaniem domu do świąt też może być problem. Ale spokojnie. Kto powiedział, że Boże Narodzenie trzeba obchodzić w grudniu?


 

wtorek, 26 grudnia 2017

Bo każda bombka ma swą osobowość

Świąteczny czas to również podziwianie choinek, w tym oczywiście własnej. Osobiste bożonarodzeniowe drzewko jest z całą pewnością, najmocniej brane przez nas pod lupę. To właśnie jego strojenie, skradło nam przecież całe ostatnie popołudnie. To za nie czujemy się odpowiedzialni. To nim chcemy się pochwalić przed bliskimi. Nie jest to jednak zwykła choinka. To nasza choinka, wyjątkowa i jedyna taka w całej Drodze Mlecznej. Znamy każdy jej zakamarek. Wiemy, która ozdoba wisi na ''słowo honoru'', a która żarówka pracuje tylko na ćwierć etatu. Bombki wielkości naszej głowy powiesiliśmy jak zwykle na dole. Logiczne, kwestia ich gabarytów. Figurki, które darzymy większym sentymentem otrzymały role pierwszoplanowe. Te, których pochodzenia nie znamy, zaledwie epilogi, gdzieś z tyłu. Łańcuch znów spisał się świetnie. Udało się nim zamaskować pewne niedoskonałości, jakie wybrzmiały podczas tej artystycznej uczty. Gwiazda na czubku zwieńczyła dzieło.
 
Teraz możesz wreszcie wziąć kubek z kawą z mlekiem, o idealnych twoim zdaniem proporcjach. Kęs piernika i Eden otwiera przed tobą swe wrota. Zerkasz na nią odważniej, zakochując się przy każdym spojrzeniu coraz bardziej. Duma rozpiera ci serce. I znów ta ohydna skłonność do zadumy. Skąd tyle tego w twojej głowie? Czy jest na sali jakiś lekarz?
 
Stawiają je w pierwszym rzędzie, kiedy te chcą pozostać w tyle. Bo czy każdy z nas musi błyszczeć? Czym one są do diabła? Bombkami na choince? Do licha. Część z nim, wolałaby z pewnością wcielić się w rolę tego małego aniołka, zawieszonego gdzieś na środkowej gałązce, z tyłu świątecznego drzewka. I jeśli taka jest jego wola, to tam właśnie powinien zostać umieszczony. Jeszcze większy sukces pedagogiczny odniesie ten, kto sprawi, że ci o których mowa sami wkomponują się w otoczenie. W ascetycznym spokoju lub w kreatywnym chaosie. Grunt, że wśród swoich.

Wyjdźmy teraz poza trywialne aspekty związane z tradycją świąteczną. Strasznie nie w porządku (by nie użyć bardziej dosadnego sformułowania) jest modelowanie kolejnego pokolenia mierząc swoją miarą. Jak wiadomo, bardzo często motorem napędowym takiego zabiegu są niespełnione marzenia z własnego dzieciństwa. Mogą to być również braki, czy krzywdy doznane wiele lat temu.
-  Nie miałam możliwości, by grać na skrzypcach, więc Bożence się to jak psu buda należy. 
- Zabrakło mi zaledwie kilku punktów, na egzaminie wstępnym do szkoły baletowej. Tosi nie zabraknie, już moja w tym głowa.
-  W domu nigdy nie było pieniędzy. Ojciec wolał pół litra czystej dla siebie, niż godzinny trening dla mnie. Być może niespełnionej gwiazdy futbolu. Przyjmuję zatem wszystkie fuchy, nawet te w dni świąteczne, tak by zajęcia z nożnej mojego Radka nigdy nie ominęły.

To naprawdę godne pochwały. Chęć przetarcia szlaków własnemu dziecku, by nie musiało tej dżungli pielić ręcznie. Nieraz zaczyna jednak brakować doby na to, by Krzysiu czy Beatka zdążyli schować saksofon do futerału i naciągnąć czepek lub włożyć kask hokejowy na głowę. A tu jeszcze z plecaka woła zadanie domowe. Frustracja gotowa. Kochana Mamo, wspaniały Tato, przyjrzyj się proszę swojemu Szczęściu. Po których zajęciach, na jego twarzy maluje się uśmiech taki, że widać jego siódemki? O którym trenerze ciągle papla i papla? W jakich okolicznościach zaczynają wyrastać mu małe bo małe, ale jednak skrzydła? Jeśli pozwolisz mu na niedoskonałość w pewnych sferach, szanować cię będzie o wiele mocniej. Doceniaj starania. Celebruj sukcesy. Podium w miejskim turnieju piłki ręcznej i zaledwie czwóra z matmy, są naprawdę OK!

Niech zatem delikatne ceramiczne aniołki, wiszą sobie w ustronnym miejscu, między dwiema pięknymi świerkowymi gałązkami. Renifer z przekrzywionymi rogami chciałby z kolei choć raz, nie mieć na nich  korygującej taśmy klejącej. A przebojowe bombki, mogą za to błyszczeć do woli w blasku migających świateł. Jedynie biedna gwiazda nie ma wyjścia. Czubek musi ją rokrocznie łaskotać w tym samym miejscu.

wtorek, 19 grudnia 2017

Jak kontakt z żelazkiem skraca życie

Sto lat niczego nie napisałam. A może minęły już dwa wieki? Tak czy inaczej, po traumatycznych wydarzeniach z ostatnich dni poczułam silną potrzebę naskrobania kilku zdań. W dobie tworzenia tekstów na klawiaturze komputera nawet ''naskrobanie'' staje się już lekko zużyte. Ahh... I o tym właśnie chciałabym chwilę podumać.
 
Bardzo wielu ludzi ceni sobie wynalazki teraźniejszości. Chociażby żaluzje typu dzień – noc. Super sprawa. Ładnie wyglądają. Świetnie komponują się z meblami w nowoczesnym stylu. I co najważniejsze - nie wymagają prasowania! Ta okrutna w formie czynność o niewinnej nazwie może doprowadzić człowieka do ruiny, zarówno psychicznej jak fizycznej. Po trzygodzinnym staniu przy desce (której marzenie o serfowaniu nie spełniło się) i wielu godzinach ataków na uparcie powracające zagniecenia, kręgosłup woła o masaż a psychika o terapeutę. Tak na prawdę, sprawa zaczyna się mocno komplikować gdzieś w okolicy szóstego metra bieżącego. Im dalej w las, tym bardziej sprawy wymykają się spod kontroli. Słownik wulgaryzmów zostaje bezpowrotnie wykorzystany. Nawet Szekspir - gdyby żył, widząc to miałby niezłe pole do popisu... jeśli idzie o dramaty.

Jednak gdy upartość przeważa nad mieszanką łez i potu, masz szasnę na ukończenie dzieła jeszcze w tym roku. Teraz wystarczy tylko odprowadzić zupełnie krew z rąk, przy akrobatycznym wieszaniu przydługawego tiulu i ''wuala''! Siadasz, przyglądasz się. Myślisz ''ładnie wyglądają''. Ładnie? Prezentują się pięknie. Cudnie wręcz. Bajecznie! Wmawiasz to sobie, bo wiesz że włożyłaś w nie połowę pokładów swej tygodniowej energii, która mogłaby spokojnie wystarczyć do wynalezienia nowego pierwiastka.
 
Kres euforii przychodzi wraz z odwróceniem głowy, gdy oczom ukazuje się wielkie białe, puszyste igloo. Sterta uniemożliwiająca ucieczkę z pomieszczenia, spokojnie wystarczyłaby na uszycie nowej kolekcji welonów do któregoś z pobliskich salonów mody ślubnej. Dlaczego zatem mimo, iż w twoim domu rokrocznie dochodzi do okołoświątecznego psioczenia nadal wieszasz te wredne welony, na tych irytująco wysoko zawieszonych drutach, w tych nielogicznie żmudnych do polerki oknach? Bo jesteś cholerną tradycjonalistką o duszy wielbiącej klasykę! A tfu.
 
Jeśli pod choinkę dostanę żelazko... Nie, spokojnie - jestem pewna, że dzieciątko nie będzie, aż tak okrutne.


czwartek, 20 kwietnia 2017

Święconka a istota edukacji


Podobno cel uświęca środki, prawda? Zatem dobrze jest pójść z wielkanocnym koszykiem celem uświęcenia i jego środka. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Pieczołowicie zapakowałam zatem wszystkie symbole Wielkiej Nocy, jakie powinno się z sobą zabrać. Koszyk, mimo niewielkich rozmiarów był w stanie pomieścić między innymi połowę mięsnego, chleb i parę pisanek. Nie wspominając już o pasażerze, który zajął najlepsze chyba miejsce. Ale mój baran to jeszcze nic! Siedział dumny i blady, do momentu, gdy u innego katolika zobaczył nietuzinkowy symbol Świąt - ''Milky Way''. Od razu mina mu zrzedła. Zrozumiał, że taki wyjątkowy to jak widać, wcale on nie jest.
 
Ale przechodząc do sedna...ksiądz, którego cel dotyczył jak zwykle uświęcenia środka wielu wiklinowych kompozycji, zrobił na mnie nie lada wrażenie. W banalny sposób przekazał bowiem bardzo istotne kwestie. W pierwszej kolejności poprosił, by nie wysyłać mu raczej wiadomości SMS pod tytułem ''smacznego jajka'', bo te smakują mu zawsze i bez odpowiednich ku temu życzeń. Mokry dyngus również nie jest szczytem jego wielkanocnych marzeń. Duchowny poszedł jednak dalej. Te wszystkie koszykowe wnętrza ''tutaj obecne'' - jak to określił, istotne nie są. To znaczy są, ale nie aż tak jak to sobie wyobrażamy. To, czy wszystkie okna w naszych domach zostały umyte, firany wyprasowane, a dywany wytrzepane, to też jakby sprawa drugoplanowa. Banał. Niby wszyscy wiedzą. A od grudnia i tak po skończonym bożonarodzeniowym szaleństwie, wielu odlicza już dni do kolejnego trzepania dywanów. Zapominamy przy tym o istocie Wielkanocy. Więcej czasu powinniśmy poświęcić na to, by odrodzić się na nowo. Oczyścić. Być lepszym człowiekiem. Starać się.
 
 
 
Dlaczego tu o tym bazgram? Raz, że Święta już za nami, a dwa - co ma wspólnego belfer ze święconką? Zauważyłam, że sporo. Nauczyciele starają się ''wtłuc'' do głów wiele. Bardzo wiele. Mogąc zarazem bardzo... niewiele. Okoliczności powstania styczniowego są z pewnością ważne. Podobnie jak rozwiązanie równania z dwiema niewiadomymi. Ciężko też wyobrazić sobie życie bez znajomości pisowni rzeka przez ''rz'' i góra przez ''u kreskowane''. Tym bardziej, gdy mówimy o poziomie szkoły podstawowej. Ten etap edukacji, szczególnie duży nacisk powinien kłaść na przekazanie możliwie wszystkich podstaw wiedzy. Zdając sobie jednak sprawę z faktu, że jest to po prostu nie-moż-li-we, może warto byłoby skupić się na istocie szkoły?
 
Systemie edukacji, tak - do Ciebie mówię! W ciągu sześciu, a niebawem ośmiu lat trudno jest przekazać całą podstawową wiedzę z wszystkich dziedzin nauki. Jeśli czas pozwoli już ją przewałkować, to z pewnością osiemdziesiąt procent z niej stanie się po miesiącach, czy latach już tylko... wspomnieniem. Apeluję zatem - pozwól nam skupić się na podstawach podstaw. W głowie i nie tylko w niej, nie mieści się bowiem to, jak można opuścić podstawówkę bez znajomości dni tygodnia, miesięcy, tabliczki mnożenia, czy alfabetu. Umiejętność pisania i czytania przede wszystkim! W tym czytania ze zrozumieniem do jasnej cholery! Korzystanie z Internetu i innych źródeł wiedzy - po drugie! Radzenie sobie ze stresem - trzy! Przezwyciężanie trudności - cztery! Piątka powinna być tak na prawdę numerem jeden - bycie przyzwoitym, samodzielnym, myślącym, wartościowym człowiekiem. Znającym swe mocne strony, ale zdającym sobie też sprawę z posiadanych ograniczeń.

Nie zmuszaj nas do pisania sprawozdań ze sprawozdań, prowadzenia statystyk i wypełniania dokumentów, które posłużyć mogą później tylko jako podkładka pod chwiejące się meble. Nie zabieraj nam czasu i energii konstruowaniem coraz bardziej wymyślnych tabeli do wypełnienia. To godziny, dni, miesiące i wreszcie lata,  kiedy powinniśmy być blisko ucznia. Pozwól nam skupić się na istocie edukacji - na Nim. By na naszych oczach mógł stawać się lepszym Człowiekiem.
 
Z poważaniem,
Niezły Belfer

P.S. W rolę belfera wcielił się niezły wikary, za to co serdeczne Bóg zapłać. Tak święcenie jajek jak i otwieranie oczu - tylko u Niego.

wtorek, 11 kwietnia 2017

(Nie)zły Belfer jako fest poliglota

Języki obce to jednak podstawa w wielu dziedzinach naszego życia. Wyjeżdżając przykładowo na wakacje, mogą pomóc w negocjacjach przy zmianie pokoju z piwnicy na ciut wyższy standard. Z kolei pracując jako barman na hasło ''orange'' podamy właściwy sok, a nie doładowanie za pięć złotych. Podobnych przykładów można by mnożyć i mnożyć. Jak to ma się jednak do szerzących kaganek oświaty? Wiadomym jest, że dla nauczycieli języków obcych znajomość więcej niż stu słówek jest raczej wskazana. Ale czy dla pozostałych belfrów też? A jakże!

 
 
Mieszkając gdzie mieszkamy, bez wątpienia należy znać podstawy gwary śląskiej. W komfortowej sytuacji są ci, który urodzili się tutaj, wychowali, zespajając niejako z tym językiem. Nie mają oporów w stosowaniu go, wyrażaniu nim radości, gniewu, zaskoczenia itd. Potrafią operować nim na klachach przy kawie, w łosprawianiu bez telefon, a jak trzeba to i w mięsnym kupując krupnioki. Gdy sytuacja tego wymaga bez problemu przełączają się jednak ponownie na tryb ''ojczyzna polszczyzna''.
 
Nie zdawałam sobie sprawy, że ta nabyta przy okazji codziennego oddychania umiejętność, pomoże mi kiedyś nie tyle w zdobyciu pracy, lecz jej utrzymaniu. Tak, dokładnie tak. Śląskie bajtle od razu chcą belfra zweryfikować. Możesz być jednym z nich, albo z równoległej rzeczywistości. Ten inny świat znajduje się za sławetną ''rzeką''.
 
Przypomina mi się tu od razu sytuacja z pierwszych tygodni w szkole, kiedy to w trakcie zajęć uczniowie poproszeni zostali o narysowanie trójkąta. Niby nic trudnego, a jednak...Po chwili usłyszałam, że jednemu z nich przytrafiła się nieprawdopodobna historia: ''Pani, jo rysowoł trójkąt, a wyszoł mi bigiel!''. Dzięki Bogu wpadł mi do głowy od razu pomysł na wyjście z tej ''beznadziejnie trudnej sytuacji''. Zaproponowałam mu ''To narysuj tera na nim jakla, a wszystko bydzie grało''.
 
Próba przed którą mnie postawił, została w mojej ocenie zaliczona pomyślnie. Tym większy był to sukces, że nie był to ''zwykły bajtel''. W całej szkole to jego nazwisko było w trójce tych najczęściej powielanych. Z przyczyn raczej wiadomych. Nasze relacje i coś na kształt wyrabiania nawyków społecznie akceptowalnych mimo, że były trudne - to miały w sobie  f e s t  fajny śląski wymiar.
 
Po latach stwierdzam, że... tyn cały bigiel jest do trójkąta richtig podobny.



***
klachy - pogaduchy
łosprawianie bez telefon - rozmowa telefoniczna
krupnioki - kaszanka
bajtle - dzieci
wyszoł - wyszedł
bigiel - wieszak
tera - teraz
jakla - kurtka
bydzie - będzie
richtig - na prawdę
pra - prawda
fest - ...za dużo, by tłumaczyć :)




piątek, 7 kwietnia 2017

Raj, hałas i cierpiący pęcherz, czyli dlaczego szkolna przerwa nie jedno ma imię


Jak to rzeczywiście punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. A dokładniej chodzenia. Lata wstecz (chodząc do szkoły  jako nieletni) przerwę traktowało się niczym...wybawienie! Nie bójmy się tego stwierdzenia. Prawdziwy raj na ziemi! Coś lepszego nawet niż podwójna wieczorynka, czy gałka lodów truskawkowych dodana przez panią ekspedientkę extra.

Mimo, że nauczyciele gdzieś się przewijali, można było robić wszystko, o czym się tylko zamarzyło. No wiadomo, prócz obijania czyjejś facjaty - nawet w słusznej sprawie. A nie mając tabletów, czy smartfonów, marzyło się o rzeczach banalnie pięknych.  Przepis na przerwę dziewcząt wyglądał mniej więcej: guma do skakania plus wierne współtowarzyszki zawsze zwarte i gotowe. Na przegadanie jej od pierwszej do ostatniej sekundy - również. Nawet, gdy chłopaki trochę przeszkadzali, nie było to wcale takie złe.


Pełna testosteronu wersja raju była z kolei tą zakazaną. Spuszczenie komuś łomotu nie było zbytnio aprobowane. Swój nadmiar wigoru chłopcy musieli wyładowywać zatem w inny sposób. A jak nie robić tego łatwiej i przyjemniej niż przez maltretowanie płci przeciwnej? Narzędzie stanowił często znany ''berek''. Wiadomo było z góry, jaką rolę pełnić będą oni, a jaką dziewuchy. Nawet bez zgody tych drugich. Ale co by się WTEDY nie działo, miało swój urok. Magia jakaś?

A TERAZ? Matko Boska Częstochowska... Nie ciemno, nie zimno, a wilki jakieś. Wyją, piszczą. Łeb ma pęknąć. Gdyby nie fakt posiadania czaszki, mogłoby faktycznie do tego dojść. Dziesięciominutowa daje jeszcze szanse przeżycia. Ale obiadówka? Kryj się kto może! A pęcherz? No właśnie! W tym miejscu wszyscy zawsze tylko o biednej głowie... a co z pęcherzem? Piramida potrzeb Maslowa mówi wprost: najważniejsze są potrzeby fizjologiczne! Nie bez powodu znajdują się przecież u samych jej podstaw. A tu proszę walczymy z naturą. Lekcja - dyżur - lekcja - dyżur - lekcja-dyżur. Wytłumacz mu teraz, że ma Ci dać święty spokój. I nie biadolić jak to bardzo stęsknił się za swoją ukochaną z inicjałami WC.

Są jednak na świecie i osoby wykonujące normalną pracę biurową. Epitet normalna nie został tutaj użyty przypadkowo. Mają oni przecież ten przywilej, iż zawsze mogą powiedzieć: ''Drogie pismo siedź tu proszę grzecznie, zaraz wracam''. I faktycznie po powrocie jest dokładnie tam gdzie było. W haśle, że papier jest cierpliwy jest chyba sporo prawdy.

 A teraz spróbujmy zastąpić wyraz ''pismo'' - ''dzieckiem''. Po relaksującej przerwie przychodzi czas na lekcję, która przecież również jest odpoczynkiem samym w sobie. Hipotetycznie wychodząc z zajęć  (na co i tak nie pozwalają przepisy) za potrzebą wyższego rzędu, i po powrocie do sali - na milion procent czeka nas zawał serca i to w dodatku bez szansy na zgon. Co może do niego prowadzić?  Przykładowo nowe zjawiska, jak chociażby  tęczowa plama na ścianie, dotąd nieujawniająca się w tym miejscu. Zmniejszona ilość krzeseł i ich konfiguracja, z czego dwie sztuki zmieniły być może swoje miejsce urzędowania... o jakieś dwa piętra. Tablica zawieszona w całkiem innowacyjny sposób nogami do góry, w poprzek, a może wspak. Czy wreszcie widelec pochodzący ze szkolnej stołówki, który jakimś cudem widnieje teraz jako ozdoba jednego z gniazdek, powodując przy okazji wybicie korków w całym budynku.

Tyle zagrożeń w kontekście jednego spuszczenia wody w muszli klozetowej? Nie opłaca się. Trzeba więc TO chyba przełożyć na później.




niedziela, 2 kwietnia 2017

Prima Aprilis z tablicą w tle

Jakim prawem w tym roku, dzień w którym legalnie można robić sobie jaja wypadł w sobotę? No ja się pytam jakim prawem?! Pech jakich mało. A mogło być tak pięknie... jak rok temu chociażby, kiedy udało mi się wkręcić pięć klas po kolei. Mając tylko jeden niewinny żart w rękawie.

 
Jak Boga kocham, nie planowałam tego. Szczerze mówiąc nawet zapomniałam o tym całym Prima Aprilis. Przypomniało mi się. No może nie samo, a z dwudziestką nieletnich, którzy właśnie wkroczyli do sali. Instynkt podpowiedział mi wtedy, że muszę być w tej kwestii po prostu wiarygodna i szybsza od nich.
 
Przemówiłam zatem ludzkim głosem, który specjalnie przybrał ton poważniejszy niż zwykle, z lekką nutą smutku. Audytorium poinformowane zostało o fakcie, iż Pani Dyrektor wysyła mnie niestety w delegację.
 
- ''Zapowiada się na to, że wyjazd będzie dosyć długi. Jadę na drugi koniec Polski. Tym samym nie wchodzi w grę sytuacja, iż  przez ten czas nie będziecie mieli lekcji'' – powiedziałam.
 
Kolejne informacje jakie otrzymali, to już tylko ciąg dalszy małego kłamstewka z tablicą w tle.
 
- ''Z uwagi na fakt, iż nie będzie miał mnie kto zastąpić – będziecie zmuszeni na te raptem kilka godzin w tygodniu uczęszczać do innej szkoły.'' 
 
Reakcje były najdziwniejsze. Od niedowierzania, przez złość po dodatkowe pytania ''dlaczego?'' , ''ale jak to?'', ''kiedy Pani wraca?''  Klasa dowiedziała się, że chodzi o tę szkołę przy dużym skrzyżowaniu, oddaloną o bagatela pięć kilometrów. Większość nie mówiła nic, tylko oczy jakby miała większe, coś a'la wilk z Kapturka. Ci mocno stąpający po ziemi, ale chyba nie dość mocno, skoro dali się nabić w butelkę – dopytywali o szczegóły: kiedy i jak będą tam przechodzić, co z plecakami i ocenami. Musiałam brnąć dalej. Nie pozostawili mi wyjścia.
 
- ''Mój wyjazd nie może dezorganizować pracy całej szkoły, a co za tym idzie również i Waszego planu. Będziecie musieli więc biec ile sił w nogach, by w czasie przerwy dotrzeć tam przed dzwonkiem.''
 
Tego jak zauważyłam, było już  dla nich chyba za wiele. Niektórym dziwnie zaszkliły się oczy. Podejrzewałam, że musi chodzić o to, iż nie są chyba najlepsi w biegach. Martwią się po prostu tym, jak podołają nowemu sportowemu wyzwaniu. Nie miałam serca, ale musiałam wspomnieć również o fakcie, że po zajęciach muszą równie szybko wracać do naszej szkoły. Mają później przecież jeszcze inne lekcje.
 
Nie mam bladego pojęcia jak to możliwe, ale nikt w tej klasie, ani w kolejnych czterech, nie wykrył w tym żadnego podstępu. Nawet okruszka? Skoro detektywi tego kalibru są przyszłością narodu - nasze dni są policzone.
 
 
Myślałam, że pęknę wcześniej, ale prawdę ujawniłam dopiero przed dzwonkiem. Byłam z siebie dumna niczym indyk, który przeżył święto dziękczynienia. Dobrze, że morderstwo belfra jest karalne.

Jutro trzeci kwietnia, ale dlaczego nie miałby być jak pierwszy? :)

piątek, 31 marca 2017

Kiedy lekcja to niezłe show z belfrem w pierwszym rzędzie

Podobno trudno jest trzasnąć obrotowymi drzwiami, a jeszcze trudniej polizać swój łokieć. W takim razie, czym jest rozbudzenie zainteresowania roślinnością stepową u dzieciaków? Orką na ugorze? Mało. Czymś nieprawdopodobnym niczym ujrzenie emerytury z ZUS? Wciąż mało. To może zdobyciem Mont Everest w klapkach typu japonki? Inne tematy w ich percepcji wcale nie prezentują się lepiej. Ilość par odnóży pszczoły miodnej, też średnio ich interesuje. Nie wspominając o wykresach klimatycznych Północnej Afryki, czy warzywach uprawianych na Wyżynie Lubelskiej. I bądź teraz człowieku mądry i pisz wiersze. Najlepiej o tym, jak tę wiedzę jakoś przemycić, żeby a- nie posnęli, b- nie roznieśli niczemu winnej sali, c- zapamiętali chociaż pięć procent.

Dzięki Bogu bocian przyniósł Cię w pakiecie z drobnymi umiejętnościami wokalno – kabaretowymi. Mało tego, jesteś chory. Ciężko chory - zarażasz tym innych. U dzieciaków widać pierwsze objawy. Poważna kawa na ławę to chyba melodia przeszłości. Współczesny oświatowy kij na dwa końce – bierzesz udział w przedstawieniu jako aktor, lub jako widz. Bez tego przekazywanie wiedzy dzieciakom ery tabletów, smartfonów jest tak bezsensowne jak jedzenie zupy widelcem. A tak, jakieś szanse są. Niewielkie, ale zawsze.

Na pewno wskazane jest modulowanie głosu. Na uczniów z osobowością flegmatyczną jednostajny dźwięk może zadziałać jak proszki na sen, a na tych mocno - pobudzonych... lepiej nie mówić jak. Tak czy inaczej, zmiana natężenia prywatnych strun gardłowych to punkt wyjścia do czegokolwiek. Przynajmniej tu.

Klasa Cię zauważyła – pierwszy sukces. Teraz już z górki. We wszystkich książkach typu ''o nauczaniu wiem już wszystko'' piszą, iż źródłem powodzenia procesu edukacji, jest dzieciaków ak – ty – wi – zo – wa – nie. Skoro mądrzejsi tak mówią, to nie ma co dyskutować – robimy!

Nadarza się niesamowita okazja, kiedy dwóch takich co nie ukradli nawet księżyca (bo i tego nie chciałoby się im robić) – nie przygotowali zapowiedzianej już bodajże w 1973r. prezentacji. Reszta dzieciaków naharowała się za to sumiennie. Ostatnia para zrobiła takie łał, że wszyscy jak jeden - szczękę z podłogi zbierali nawet po dzwonku. Szukali informacji, pewnie długo, uczyli się ich pewnie jeszcze dłużej, a i świetnie to wszystko przedstawili. Klarownie, ciekawie. Pełna profeska. A teraz co, po pałce i siadać? O nie. Za mało. Za łatwo i zbyt przyjemnie. Instynkt podpowiada Ci, że nie ma przecież możliwości, żeby te ananasy nie przygotowały kompletnie nic. W związku z powyższym, mimo wszystko zapraszasz ich do swojego królestwa - na środek. Tyle. A reszta patrzy. A oni stoją. A reszta patrzy. A oni podpierają już ściany. A reszta patrzy. Prosisz o solidną, wyprostowaną postawę, jak przystało na osoby prezentujące... samych siebie. A reszta patrzy. I tak dobry kwadrans. Dłuży się on, oooj dłuużyy, ale przynajmniej bez śladu potu u dziewięćdziesięciu procent. No nic, szkoda reszty lekcji. Pozwalasz, by dziesięć procent usiadło z jedyneczką, wpisało sobie uwagę i zamilkło.

Klasa zamiast niezłej prezentacji, dostała takiego samego klopsa. Tylko jakiś taki przypalony. Zamiast wysłuchać skondensowanej ładnie przystrojonej wiedzy, dostali sitko do samodzielnego jej przesiania - wiadomości istotnych, od tych drugoplanowych. Pracę postanawiasz nieco im jednak umilić. Nie ich wina, że są wśród nas organizmy żywicielskie i pasożytnicze. Dzieciaki podzielone zostają na kilka grup. Tyle ile temat zawiera podrozdziałów. Każdy zespół ma za zadanie opracować przydzieloną część tak, żeby liznąć koniecznej wiedzy, przekazać ją pozostałym, przy okazji (miejmy nadzieję) dobrze się bawiąc. Proste? Proste. To do dzieła.

Efekty widoczne na kolejnych zajęciach. Dobrze belferku, że zawsze masz ze sobą paczkę chusteczek higienicznych. Pierwszy zespół przygotował quiz. Utrwaliliśmy co nie co. Było w porządku. Drugi – zabawną historię, w której użyte zostały wszystkie pojęcia, które należało opanować. Było śmiesznie i interesująco. Trzeci, jak na zespół przystało - piosenkę. Nie wiem kiedy chłopaki zdążyli założyć ten boysband, ale zrobili niezłe wrażenie na dziewczętach! Tych młodszych i jednej starej. Normalne zwrotki, refren. Jakiś bitboks w międzyczasie. Układ choreograficzny. Dawno się tak człowieku nie uśmiałeś! Klasisko zresztą też. Materiał wyłożony, dzieciaki mocniej zgrane. Kabarety za darmochę. Czy można oczekiwać czegoś więcej od czterdziestu pięciu minut?

wtorek, 28 marca 2017

Przyjaźń. Na co to komu?

Kim są? Po co zjawili się na Twojej drodze? Jakim cudem przez tyle lat idziecie przez odrębne życie, ale jakby razem? Na wszystkie te pytania odpowiem krótko i szczerze - ''Nie wiem''. Tak czy inaczej, są chwile jak na przykład ta dzisiaj, kiedy cieszysz się, że oni są. Istnieją. Po prostu. Możesz otaczać się ludźmi. Dziesiątkami, setkami znajomych twarzy. Ale to za mało. Twarz, która jedynie nie wydaje Ci się obca, nie wystarczy.

Połączył Was ślepy los, przypadek, a może jakieś inne siły? Siły, które dajesz głowę, że gdzieś tam są. Mogliście razem przechodzić trądzik, podkochiwać się w tych samych chłopakach, czy tłuc się na przerwach. Wasze problemy raz bywały bardziej zbliżone, przenikając się niemal. Zdarzało się, że nieco się oddalały, by za chwilę znów się spotkać. 

Część z nich odeszła. Część zmieniła się nie do poznania. Wspólne sprawy to już sprawy Twoje i ich własne. W głębi duszy wierzysz, że jeszcze kiedyś się zderzą. Oglądasz stare zdjęcia, na widok których oczy stają się słone. Dzięki Bogu są i tacy, którzy wytrwali. Są mimo Twoich dziwactw, ''zdartej płyty'' w pewnych tematach, notorycznego wpadania w tarapaty. Spóźniasz się, oni czekają. Nie odpisujesz, nie gniewają się. Ale gdy robisz głupoty, chcą Cię zabić. Są. Byli i będą.
 
Uświadamiasz sobie to szczególnie, gdy dzień i to co Cię w nim spotyka - nie sprzyja. Zwyczajnie. Ktoś Cię zdeptał. Podnoszą Cię, otrzepują z kurzu. Uciął skrzydła. Kleją je mozolnie. Twój sukces spotyka się z ich łzami radości. Przyjaciele.

 

Dziecku, którego los jest między innymi w Twoich rękach życzysz właśnie kogoś takiego. Chciałbyś, aby zdało sobie sprawę, że lepiej pół tysiąca znajomych w sieci zamienić na pięciu namacalnych przyjaciół. Świat, który stawia aktualnie na zmiany i szybkie przystosowanie się do nich - jest ohydny. Wszystko ''co stałe'' jest jakby passe. Nie zgadzasz się na taki obrót spraw! W tym kołowrotku, coś musi być wreszcie pewne. Masz to szczęście. Wiele rzeczy nie jest Ci danych, o wielu marzysz. Wiele jednak masz. Pewność. W telefonie usłyszysz to samo ''Halo, co tam?''.  Znów upewnisz się, że jesteś jednak coś wart. Na trudność spojrzysz inaczej, jakby łagodniej. A i poprzeklinać Ci wolno, jeśli tylko tego potrzebujesz. Terapia za darmochę. 

Wychowanie do przyjaźni. Patetyczny kicz? Absolutnie... nie. To chyba jedna z lepszych nauk, jakie można dać dziecku jako nauczyciel, czy rodzic. Szacunek do drugiego człowieka. Nawiązanie z nim relacji. Kiedyś może głębszej? Pomaganie innym. Poleganie na sobie. Wreszcie trzymanie sztamy. To jakby antonimy dzisiejszego świata. Chorego na egocentryzm, szybkiego i kulawego zarazem. Dobrze zacząć od tego, by samemu być dla Niego kimś ważnym. Kolejną parę butów, może warto zamienić na szczerą rozmowę? A temat dotyczący ułamków zastąpić wartościową pogadanką? Bądźmy dla nich przyjaciółmi. Wróci to do nas. Pokażmy, co to znaczy. Przekażą to dalej. My odejdziemy. Przyjaciele zostaną.
Dziękuję...

sobota, 25 marca 2017

''Wokal roku''

Nie martwię się już o oświatowo-niepewny los. Mogę zostać na przykład politykiem, jak to Ktoś mi wczoraj zasugerował, lub księdzem - na co wpadłam sama, ot tak. Obie fuchy wiążą się z koniecznością przemawiania przed tłumem: przyszłych wyborców, czyli baranów (opcja pierwsza), owieczek, czyli wiernych (wariant drugi). Ja póki co, mam do czynienia tylko z gatunkiem będącym najlepszym kumplem Shreka, oczywiście w liczbie około dwudziestu-trzydziestu. Na co dzień. Zwykłe lekcje, czyli oświatowe wystąpienia publiczne, wersja standard - nie robią już na mnie tego wrażenia, co jeszcze kilka lat temu. Od czasu do czasu zdarza się jednak występować przed stadkiem liczącym około czterysta sztuk. I to jest prawdziwe wyzwanie!
 
Prowadzenie akademii, w której uczestniczy osiemset oczu, to survival dla wszystkich kategorii nauczycieli, nawet dla belfrów-weteranów. I mnie niedawno, po raz kolejny spotkał ten zaszczyt. Ile ja się przed tym kwiatków nawycinałam. Ile szpilek nawbijałam. A włosów ile wyrwałam, tak by każde zaangażowane dziecię wiedziało, za co odpowiada. Niezliczone ilości. I tak z odciskami na palcach i przerzedzonym włosem przystąpiłam do ostatecznego działania. Mikrofon w dłoń i do dzieła.

 
Początkowo wszystko jak zwykle idzie gładko. Nieletni są jeszcze zszokowani tym, gdzie i po co się znaleźli. Każda kolejna minuta, jakby ją zważyć - staje się coraz cięższa. Wystąpienia dzieciaków i nauczycieli przeplatają się. Audytorium jest coraz  marudniejsze, głośniejsze. Uciszanie ich, zabawianie, upominanie i tak na przemian. Horror gorszy niż te w dzieciństwie oglądane przez palce. Po dwóch godzinach koordynowania tańców, śpiewów, zabaw dla klas, czuję już... niewiele. Saharę w ustach i zakwasy w nogach - zrobiłam chyba z pięć kilometrów w linii prostej. Co gorsza, nie tylko nogi, ale i mikrofon odmawia posłuszeństwa. Słychać mnie jakby coraz ciszej i ciszej. Nie dał rady. Nie rozumiem tylko co się stało? Mój głos go zawstydził czy jak? Czyżby dawno nikt nie potraktował go takimi decybelami? Mięczak. No nic, trudno. Dobrze, że mógł zastąpić go brat bliźniak. I tak zmierzając do końca uroczystości przekazuję pałeczkę przedstawicielom samorządu uczniowskiego. Był to ostatni punkt bardzo rozbudowanego scenariusza. Nader chyba, za co biję się w pierś.
 
Jak co roku, w murach naszej szkoły odbywa się rozdanie nagród specjalnych. To coś na kształt Oscarów - dla najbardziej wyróżniających się uczniów i nauczycieli. Mamy możliwość głosowania na nieletnich. Oni na nas, ale i na siebie wzajemnie. Super sprawa! Po ogłoszeniu wyników dla najlepszych uczniów w całej gamie różnych kategorii, przychodzi pora na kategorie dla belfrów. Wtedy to dopiero, zresztą jak co roku - serce bije mocniej, a nogi zaczynają drżeć. Ciekawość zżera Cię a propos tego, czy dzieciaki Cię w ogóle dostrzegają. Zaraz dowiesz się też, kim ewentualnie jesteś w ich oczach. Muszę przyznać, że tegoroczne Oscary były dla mnie szczególnie udane. Nominacje w dwóch na pięć kategorii. I to te dla mnie najbardziej pożądane, mianowicie: Sierżant Roku i Wokal Roku. Pierwszy tytuł przeszedł mi koło nosa. Jednak zeszłoroczna nominacja w kategorii Wokal,  tym razem zakończyła się zwycięstwem! Wyjście belfra na środek, odbiór nagrody, to w  pewnym sensie porównywalne ze strzeleniem przez piłkarza decydującego gola lub opatentowaniem nowego sprzętu przez inżyniera. Po prostu coś co robisz przez dłuższy czas, nad czym pracujesz więcej, iż jest to przewidziane w umowie -  ma szanse zakończyć się sukcesem. Natężenie wrzasków i ilość oklasków również powinny dać do myślenia.
 
Mi dały. (Nie)zły belfer nie jest bezbarwny! Jest jakiś. Okazuje się, że jego niestandardowe metody są zauważalne. Być najgłośniejszą w szkole. Tą której upominanie, zwracanie uwagi jest słyszalne, która wbija szpile, nęka dzieciaki, by sprowadzić je na dobrą drogę. Marzenie :) Ogromną radość sprawiły mi ich brawa, uśmiechy i gratulacje. Po uroczystości musiałam co prawda podjechać do apteki, by wykupić połowę asortymentu: medykamentów wspomagających głos, proszków na ból głowy, kompletu plastrów. Straciłam kilka paznokci, włosów, ale zyskałam kopa do działania! Popracuję jeszcze nad nękaniem i być może w przyszłym roku z akademii wyjdę jako Sierżant?

środa, 22 marca 2017

(Nie)złe Belfra urodziny

Na początek zagadka. Co to jest? Kiedyś sprawiało Ci nie lada frajdę. Cieszyłeś się na nie. Mało tego, nie mogłeś się ich wprost doczekać. Bywało, że sobie coś wymarzyłeś i to stanowiło Twoje życzenie. Czasem była to jednak niespodzianka. Tak czy inaczej - super sprawa! Balony, konfetti, świeczki, torcisko. Szkoda, że tylko raz w roku. Urodziny. 

Dzięki Bogu, że ktoś mądry nie wymyślił, żeby obchodzić je częściej. Od jakiegoś czasu, ten dzień zawsze musi trwać wieczność, która przeplatana jest całą gamą małych i większych nieszczęść. I w tym roku tradycji stało się zadość. Trzy godziny pakujesz jedzenie zmierzając do swojego zakładu pracy wypełnionego po brzegi hałasem. Czemu aż trzy? Spróbuj przygotować szybciej pięć bułek, sałatkę, pokrój dwa jabłka, banana, włóż do pojemnika, zaparz do termosu melisy. To niezbędnik śmiałka wdrapującego się na K2, górnika na przodku i belfra właśnie. Tracimy podobne ilości energii. To pewniak. Tak czy inaczej po zapakowaniu tego małego co nieco, zapominasz torby ze zdrową zawartością. A urodziny trwają. 

Dalej. Chcąc wejść do pracy z największą gracją, jaką możesz sobie tylko wyobrazić (z powodu tej niecodziennej okazji, masz przecież na sobie najlepsze ciuchy, dość ułożone włosy i róż na policzkach) wpadasz w kałużę. Tyle lat tam pracujesz! Nie masz pojęcia skąd tam ona... o głębokości Hańczy! Wchodzisz już tylko z czymś na kształt gracji, utykając nieco. Szybko do pokoju nauczycielskiego! Misja – osusz buty. Pięć minut to za mało.Woda głębinowa dotarła jak widać do wnętrza, zahaczając o skarpetki. Co robić? Dzwonek! O nie! Jako osoba o niezwykle wielkiej odpowiedzialności, postanawiasz zajęcia jednak przeprowadzić. 

Lekcja, temat, dzielenie dzieciaków na zespoły czteroosobowe. Dzień jak co dzień. Z jedną małą różnicą. Bez skarpet. Wisząc czubkami w dół suszą się na kaloryferze. Tylko jakim cudem są dwie różne? A skąd mam wiedzieć. Z nimi to ogólnie same problemy. Pralka nagminnie je wciąga, muszą więc później łączyć się w jakieś chore, niedobrane pary. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest zapewnienie, jak bardzo są ładne. Takiego komplementu od ucznia to jeszcze nie słyszałeś. Ponownie dziękujesz Bogu, tym razem - za istnienie opcji piątego ''biegu'' na szkolnym kaloryferze. I już są tam, gdzie powinny. Co za ulga! 

Zabawa mająca na celu powtórzenie wiadomości z ostatnich kilku lekcji, dobiega końca. Starasz się człowieku, żeby te trudne tematy jakoś im umilić, żeby mogli przy okazji powtórzyć przerobiony materiał, poćwiczyć pracę zespołową, a to wszystko w akompaniamencie zabawy. Lekcja przebiega raczej sprawnie, do momentu podliczenia punktów przez poszczególne grupy. Takie sumowanie może przerodzić się w prawdziwą wojnę. Zwycięzca drużyna miała bowiem otrzymać plusy z aktywności na lekcji. Jest zatem o co walczyć. Tylko że to wszystko – jak na moją skromną osobę, szczególnie ''w tym dniu'' - to już dużo za dużo. Unoszę się nieco tłumacząc, że gra ma to do siebie, że ktoś wygrywa, a ktoś zostaje przegranym. Ale powinno się to stać w atmosferze życzliwości. Buczenie i obraza na drużynę przeciwną, jest po prostu totalnie nie-doj-rza-łe. Zapewniłam, że nasze relacje ulegną w najbliższym czasie diametralnemu ochłodzeniu. Dziękujesz za udział w zajęciach i póki co żegnasz się z klasą.

''Póki co'', bo pech chce, że w prezencie otrzymujesz dodatkowe zastępstwo, z nimi właśnie. Po wejściu pragniesz od razu ziać ogniem piekielnym. Na biurku znajdujesz jednak kartkę, na której widnieje wymowny napis ''Przepraszamy za nasze zachowania'' i podpisy wszystkich! Dobrze, że zjadłeś sowite śniadanie (masz cudownego męża, który je jednak dostarczył). Dzięki temu nie mdlejesz. Na oczy nie wziąłeś jednak nic. No i zaczęły się nieźle pocić. Słyszysz dalej, aby kartkę odwrócić. A tam co? Kolejny napis, tym razem życzenia urodzinowe, rysunek przedstawiający tort, czy może mini-babeczkę ze świeczkami i znów autografy wszystkich gwiazd. Twoich gwiazd. To teraz czas na wielkie, zbiorowe uściski. I znowu te głupie oczy...Po wszystkim można wreszcie rozpocząć naukę. A może ją kontynuować?

niedziela, 19 marca 2017

Niezły Belfer - dobry policjant i zły glina


Dobrze by było, gdyby każdy belfer cierpiał na rozdwojenie lub nawet roztrojenie jaźni. Dlaczego? Już mówię. W edukacji wszyscy czegoś od Ciebie wymagają. To zrozumiałe. Zatrudniasz się, zarabiasz mówiąc młodzieżowym językiem ''gruby'' hajs, więc wywiązuj się ze swoich obowiązków. Proste jak budowa tabliczki czekolady. Jednak pożądane przez polską oświatę cechy, często zupełnie się wykluczają. Masz być miły, uprzejmy i sympatyczny, a za chwilę gdy sytuacja tego wymaga budzący respekt i nadzwyczaj rygorystyczny. Warto, byś miał poczucie humoru, żartuj zawsze kiedy to możliwe - to bardzo zbliża. W chwilach wolnych ubieraj mundur, podejście policyjne również bowiem mile widziane. Bądź dla dzieciaków przyjacielem, ale takim ze specjalnej limitowanej edycji – wyciągającym konsekwencje zawsze i wszędzie. Musisz być opanowany, przy czym pedagogika mówi jasno – stawiaj na wiarygodność. To wszystko zaprzecza sobie niemal tak samo, jakby mieć dysortografię, a przy okazji dyktanda otrzymywać zawsze oceny celujące.

Nie zahaczam tu w ogóle o cały szereg innych kompetencji typu informatyczne, artystyczne, menadżerskie, dziennikarskie, logistyczne, prywatny samochód, biuro domowe, komputer, drukarkę, komórkę z darmowymi minutami, 48h dobę, mąż do pomocy. Bez tego współczesnym belfrem po prostu być nie możesz. Czasy kiedy w edukacji chodziło o nauczanie - przeminęły z wiatrem. Pisząc to uświadomiłam sobie właśnie, dlaczego oferty pracy dla tej profesji, jeśli w Internecie się już pojawią, okrojone są tylko do kwestii związanych z wykształceniem. Gdyby przecież napisali z grubej rury, jaki masz być - nie zgłosiłoby się nawet ćwierć kandydata.

I jak teraz poradzić sobie z koniecznością ukształtowania tej wielowymiarowej osobowości? Z jednej strony pragniesz przecież żeby Cię słuchali, bez gadania wykonywali Twoje polecenia. Z drugiej - marzysz o ich szacunku, by brali sobie do serca Twoje rady. Na koniec chciałbyś, by darzyli Cię czymś więcej niż obojętnością. Wykonanie tego zadania jest na prawdę trudne. Jak się za to zabrać?

Mnie z pomocą przyszedł właśnie Niezły Belfer. Postawa, która niejako próbuje łączyć te bieguny, wypośrodkować pewne zachowania. Będąc nim wyznaję zasadę jak Kuba belfrowi tak belfer Kubie. Dzieciaki, które na swoje nieszczęście miały okazję poznać mnie bliżej, dobrze ją znają. Szczególnie tyczy się to tych z nich, które swym zachowaniem mówiąc delikatnie nie dostosowują się do reguł panujących w szkole i ogólnie manifestują łamanie norm społecznych. Jeśli nieletni nie wykonuje Twoich poleceń, staje się wulgarny itp. - konieczna staje się  rozmowa w dwie pary oczu i postawienie sprawy jasno: ''Mogę być dla Ciebie dobrym przyjacielem, albo jeszcze lepszym wrogiem. Wybieraj.'' Wiadomo przecież, że żadnym wrogiem być nie chcesz – on nie musi jednak o tym wiedzieć:) Zadanie mu tego prostego pytania, staje się przy okazji umożliwieniem podjęcia decyzji. To bardzo ważne w wychowaniu. Pozwólmy dzieciom decydować, na tyle na ile to możliwe i racjonalne oczywiście. Nie mogą przecież wybrać opcji: zażywania/nie zażywania antybiotyku  przy zaatakowaniu gardła przez paciorkowce. Jednak możliwość wyboru charakteru relacji, może być bardzo kształtująca. Wszelkie konsekwencje własnych decyzji będą już tylko ich sukcesem, bądź porażką.

Jeśli nieletni reżyser zdecyduje, abyś odrywał rolę przyjaciela – przyjmij ją z radością. Przy podpisaniu umowy wymagaj jednak, by przeprosił za swe zachowanie i wykazał chęć poprawy. Zaproponuj, by przychodził do Ciebie zawsze kiedy potrzebuje. Jeśli wpadnie kiedyś na rewelacyjny pomysł, że ''chętnie spuści łomot'' Tymkowi z równoległej klasy – ma Cię o swoich planach poinformować! Po fakcie będzie już późno. A przyjaźń stanie się już tylko melodią przeszłości. Jeśli zaś ułamki są dla niego skaraniem boskim - zapewnij go, że Ty je uwielbiasz i chętnie go tą miłością zarazisz. Może wreszcie przyjść, tak po prostu. Posiedzieć, pogadać, pomilczeć.

Opcja druga, gorsza: uczeń olewa Twoją propozycję. Jeśli nie dokonał wyboru to i tak go dokonał. Od tej chwili chcąc nie chcąc - grasz złego glinę. Toalety podczas przerw sprawdzasz pięć razy częściej niż normalnie. Sięgasz tam, gdzie wzrok nie sięga. Pojawiasz się w miejscach, gdzie on akurat przystanął, by jak to określa ''porozmawiać z kolegą''. Dziwna ta konwersacja. Rozmówcę należy trzymać obiema rękami za bluzę, podnosząc ją lekko w górę, przyciągając do siebie. To nie koniec Twoich nowych obowiązków. Do pracy chodzisz w wygodniejszych niż zwykle butach. Twoja rola wymaga teraz bowiem niejednokrotnie zaprezentowania swojego sprintu. Kiedy wreszcie nieletni zapyta Cię ''Kiedy dasz mu spokój?''. Odpowiadasz z uśmiechem, kiedy tylko skończy Ci się angaż. Podajesz miejsce i czas swoich zajęć dodatkowych, na które ''może'' przyjść pogadać.

Są uczniowie, którym nie udało mi się pomóc. Starałam się jak diabli. Do końca się nie poddawałam. Obgryzione paznokcie, powyrywane włosy (swoje własne dla jasności). Wszystko na nic. Środowisko i dotychczasowe nawyki zwyciężyły. Bywa i tak. Często myślę jednak o tym w kategoriach porażki. Zatem czy moja praca nie ma sensu? Ma! Nigdy przecież nie wiem, komu pomagam i czy finał będzie szczęśliwy. Gdybym miała taki dar, prawdopodobnie byłabym realnym zagrożeniem dla Wróżbity Macieja, a nie zwykłym belfrem.

W mojej pamięci są również i twarze, które na początku pluły jadem. Kilka zdartych par butów wylądowało na śmietniku, aż udało się nam się znaleźć wspólny język. Okazało się, że gramy do tej samej bramki, tylko każdy z innej pozycji. Szczególnie jedna twarz wyryła się w moim sercu. Skazany na porażkę odniósł sukces. Więc i ja go odniosłam. O tym niesamowitym młodym człowieku chętnie tu jeszcze kiedyś nabazgram...

piątek, 17 marca 2017

Niezły Belfer a potrzeba dyscypliny

Dyscyplina w edukacji często jest kością niezgody. Wszystkim powinno jednak zależeć, by dzieci w ich rozwoju wspierać. Wspierać w rozumieniu dyscyplinować. Tak, by będąc dorosłymi ludźmi wiedziały co jest dobre, a co złe. By potrafiły odróżniać to co wypada, od tego co jest niegrzeczne, czy wreszcie które zachowania są przez społeczeństwo pożądane, a które są odbierane przez innych jako negatywne. Jakim więc cudem sprawy te mogą stanowić sytuacje sporne wśród osób szerzących kaganek oświaty?

Wypalenie może dopaść każdego. Lekarza, panią na poczcie, motorniczego, ekspedientkę. Dosłownie każdego. Przypadków takich nie brakuje i w oświacie. Okładające się na przerwie dzieci zaczynasz z czasem postrzegać jako ekscentrycznie bawiące, pyskujące jednostki to zaś tylko nieprzyjemne gwizdy w uszach. W porządku, niech będzie. Ale żeby od razu utrudniać życie tym, którzy nie mają jeszcze omamów wzrokowo – słuchowych. Pozwól im pracować. Reagowanie jest normalne. Reagowanie jest dobre. Reagowanie to nasza praca do cholery!

Zarobki z pewnością są niewspółmierne do wykonywanej pracy i jak to powiedział kiedyś mój Przyjaciel – wielkiej odpowiedzialności, jaka na nas spoczywa. Póki jednak wykonuję ten zawód, póty mam zamiar widzieć i słyszeć wszystko to co powinnam. Nawet jeśli mam być postrzegana przez nieletnich jako szeryf, gestapo lub po prostu ta... upierdliwa. Boże, nie pozwól mi kiedyś ogłuchnąć i oślepnąć! Jeśli by miało się już tak stać, ześlij mi proszę inną, mniej wymagającą pracę. Tak bym mogła odejść.

Dlatego paranoją jest to, by nauczyciel pracował do prawie siedemdziesiątego roku egzystencji. Staruszkowie o balkonikach mają wychowywać nasze dzieci? Przecież różnice pokoleniowe między nimi, będą już tak wielkie jak między współczesnym człowiekiem, a dinozaurami. Nigdy nie znajdą wspólnego języka. Jestem o tym przekonana. Mało tego - taki belfer będzie już po prostu nie wypalony, a wyjarany. Marzenia o budowaniu dyscypliny zastąpi tymi o kąpieli borowinowej na obolałe stawy lub zbliżającej się wizycie do kardiologa, laryngologa, czy kręglarza.

Wracając do samej dyscypliny. Poza nauczycielami z półwiecznym stażem, za krecią robotę odpowiadają sami rodzice. Często nie wychowują swoich pociech. Kupienie butów, czy ofiarowanie pięciu złotych na kanapkę ze szkolnego sklepiku to chyba wciąż za mało, by powiedzieć ''tak, wychowuję swojego syna, czy córkę na dobrego człowieka''. Dzieci nierzadko kompletnie nie wiedzą, jak zachować się w różnych sytuacjach społecznych. Zrzucanie odpowiedzialności na szkołę również jest bezzasadne, gdyż szkoła ma wspierać rodziców w wychowaniu, a nie ich wyręczać.  Idąc dalej, w stronę najnowszych trendów - wychowanie bezstresowe to jakaś fikcja! Przyszła gdzieś tam kiedyś z USA, więc niech tam sobie wraca.


Z całą pewnością dziecka nie wolno bić. Dziecka nie wolno poniżać. Dziecka nie wolno krzywdzić w żaden sposób. Dziecko to skarb. Pod tym stwierdzeniem podpisuję się obiema rękami. To, jak zostanie potraktowane w dzieciństwie, między innymi przez belfra i rodzica zdeterminuje jego zachowanie wobec własnych dzieci i innych ludzi w ogóle. Co zatem wolno? Na pewno wolno wychowywać je załączając opcję dodatkowego fakultetu ''Przygotowanie do stresu''. A jego w dorosłym życiu przecież nie brakuje. Wolno pozwalać popełniać mu błędy i umożliwiać ich poprawę. Wolno spędzać z nim czas. Dużo czasu. Wolno wymagać. Wolno rozmawiać, dyskutować. Wolno też tłumaczyć, pokazywać, stosować metody niekonwencjonalne, nie naruszające przy tym jego godności. Wolno wyznaczać granice, konsekwentnie zwracać uwagę - wolno być upierdliwym. I taka zamierzam być. Trudno.

wtorek, 14 marca 2017

Misja ''Chamstwo w państwie'', czyli jak uczyć dobrych manier

Jeśli ktoś uważa, że najtrudniejsze dla belfra jest wyrobienie u nieletnich nawyku trzymania się w liniaturze zeszytu, wyjaśnienie powodów dlaczego woda zmienia swój stan skupienia, czy przedstawienie sposobu skracania ułamków - jest w błędzie. Po prostu. Myli się również ten, kto sądzi że wykucie stu dat związanych z historią Polski, czy dwustu pięćdziesięciu nowych słów po angielsku to największa trudność na jaką napotykają nieletni. Otóż nie. Największe braki wychodzą u nich z reguły około 8:00. Dlaczego? Rozwiązanie tej zagadki jest banalnie proste.

Lekcje najczęściej rozpoczynają się właśnie o tej porze, można by stwierdzić porze magicznej. Bo jak inaczej nazwać sytuację, gdy uczniowie z nieposzlakowaną opinią w szkole, bardzo dobrymi wynikami w nauce, laureaci licznych konkursów, sportowcy roku, ministranci, czy wreszcie dzieciątka z anielskim uosobieniem (o czym zapewniają rodzice) nie kojarzą znaczenia wyrażenia ''Dzień dobry''. Istna magia, prawda? Jak widać, akurat ten zlepek słów jest dla nich nader trudny do zrozumienia, opanowania, a następnie wyartykułowania w sytuacjach, które tego wymagają. I można by tak przejść obojętnie łudząc się, że może mimo naszych sporych rozmiarów, Jacuś najzwyczajniej w świecie nas nie zauważył, a Agatka ma akurat chorą krtań. Można... ale czy po to studiowało się tyle lat, by udawać teraz osobę z wadą słuchu? O nie, do noszenia aparatu jeszcze się nie kwalifikuję. Wzrok może mam i kiepski, ale uszy bardzo czyste i zadbane.

W związku z tym, jak na Niezłego Belfra przystało, nie myśląc za dużo przystąpiłam do misji ''Chamstwo w państwie''. Zadanie mające na celu zlikwidowanie chamstwa w murach szkolnych wielokrotnie było już podejmowane, również i przeze mnie. Przyznam ze skruchą, że z kiepskimi efektami. Do tej pory stosowałam jedynie metodę wyjścia z inicjatywą i przywitanie ucznia jako pierwsza (z wymowną miną, której nie jestem w stanie tutaj zaprezentować – Word ma jednak swoje ograniczenia). Miało to spowodować zażenowanie nieletniego i mocne postanowienie poprawy. ''Dzień dobry'' następnego dnia powinno wystrzelić z jego ust szybciej, niż to się dzieje w karabinie maszynowym. Niestety, po ''przebadaniu'' połowy szkoły wyciągnęłam wniosek, iż tylko niespełna 5% uczniów zostało wyleczonych. Reszta, pozostając nadal cierpiącą na brak poszanowania dorosłych, zaczęła dodatkowo zarażać tym innych. Nie było więc wyjścia. Konieczne okazało się wdrożenie planu Be.

Pierwsza metoda to tzw. ''Gumowe ucho, baczne oko''. Dyżurujący belfer ma za zadanie uważnie słuchać padających, bądź nie padających w jego kierunku powitań. Następnie konieczne jest zapamiętanie twarzy nieletniego, przyporządkowanie go do danej klasy i udanie się do konkretnej już sali od razu po dzwonku. Należy zabrać ze sobą coś w intensywnym jednorodnym kolorze, może to być przykładowo duża niebieska kartka. Kartonik należy przysunąć na odległość około 20-30 cm od twarzy badanego i zadać pytanie jaki kolor widzi. Jeśli okaże się, że uczeń rozpoznaje barwę właściwie, diagnoza jest tylko jedna: wzrok dobry. Wówczas można już z czystym sumieniem przejść  z delikwentem do pogadanki, tak by i pozostała część klasy (zszokowana tym, że mogą zostać kiedyś sprawdzani pod kątem ewentualnej wady wzroku, czy daltonizmu) zapamiętali kiedy i w jaki sposób się witamy. Mam nieraz wrażenie, że w domu nikt nigdy nie tłumaczył im również komu się kłaniamy, wydłużam więc pogadankę o wszystkie te osoby: nauczyciele uczący i nieuczący ich aktualnie, pani woźna, panie kucharki, panowie konserwatorzy i wszyscy inny dorośli w szkole i poza nią). Na zakończenie wymieniam powody, dlaczego w ogóle mówi się ''Dzień dobry'', o czym świadczy nieznajomość tego sformułowania i co grozi za niedopełnienie tej grzecznościowej zasady. Można opuścić salę. Misja wykonana.

Drugim rewelacyjnym sposobem okazała się metoda ''ZZZ – Zaczepić, zapytać, zdezorientować''. Ta metoda, również wywodzi się ze stosowanej przeze mnie ''pedagogiki szoku''. Najlepiej sprawdza się w czasie przerw, wtedy dzieciaki często przebywają w większych grupkach. Polecam podchodzenia do kilkuosobowych paczek, gdyż powtarzanie tych samych zwrotów do pojedynczych jednostek może skończyć się trwałą utratą głosu. Zadajemy wówczas proste pytania, dla przykładu: ''Czy my się znamy?'', ''Czy kojarzycie mą skromną osobę?'', ''Czy my się już kiedyś nie widzieliśmy?'' Można też skorzystać ze sloganów zapoznawczych, jak chociażby ''Miło mi Was poznać'', ''Nazywam się...a Wy?'', ''Skąd przyjechaliście, na jak długo?''
Na trwałe efekty jak wiadomo, trzeba poczekać. Jednak póki co - pięknej dla mych uszu melodii o poranku nie ma końca. Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę program ''Proszę, dziękuję, przepraszam''.

poniedziałek, 13 marca 2017

Wielkie rozkminy, czyli belfer po pracy

Mimo obligatoryjnie zalecanych, a jednak nie noszonych okularów (może dla dzieciaków to i lepiej) korzystając z portali społecznościowych, pozwoliłam sobie dostrzec pewne, mające dwa oblicza - zjawisko.

Jeden z biegunów, dotyczy egoizmu nazwanego przeze mnie skrajnym. Mający tę przypadłość, operują w swojej głowie jak sądzę stwierdzeniami typu:  ''to ja jestem najważniejszy", ''będę zaspokajał tylko własne potrzeby'' (a jeśli już z kimś jestem, to tylko z tym, kto swoim zachowaniem nie będzie kolidował z moimi ''widzimisie''). Efektem może być przyjęcie postawy wiecznego singla z całą gamą ''koleżanek'' do wyboru w zależności od potrzeb lub wejście w rolę nad wyraz zadbanej kobiety ze świadectwem ukończenia gimnazjum, która żyje w przekonaniu o konieczności dopasowania koloru tipsów do torebki lub baa.. samochodu. Egoistą skrajnym jest też z pewnością niemal mieszkający na siłce smerf osiłek, z całą galerią zdjęć z pompowni, czy obieżyświat bez własnego M1, któremu pomimo podwójnej już osiemnastki nie udało się jeszcze wyfrunąć z rodzinnego gniazda. Wszystkich ich, łączy chyba jedno - brak refleksji nad pobytem na Ziemi, nie licząc zafiksowania na jednej z ''dziedzin życia''. Co jednak, gdy koleżanki nie będą już tak chętne jak kiedyś? Lub gdy firma bogatego dotąd faceta splajtuje i z nowych bucików nici, czy góra sznurówki? Co w sytuacji, gdy mięśnie pozostaną już tylko twardym wspomnieniem? Wreszcie, co jeśli Unia Europejska upadają,c zamknie granice i jedynym miejscem na melanż pozostanie Ciechocinek? Boże... zapomniałam o matkach Polkach, których liczne potomstwo znamy lepiej niż pociechy celebrytów, a to wszystko za sprawą dziennej dawki fotek z konsumpcji kaszki na śniadanie, startego jabłuszka na obiad i paróweczek z szynki na kolację. Maciuś w pewnym momencie dość będzie miał kaszek, zamieni je pewnie na schabowego, lecz w innym już domu, z inną kobietą, której piersi miały będą dla niego zupełnie inne znaczenie niż Twoje..mamo. Co wtedy? Czy mąż zgodzi się na selfi z papką z jabłuszka? 

Drugi wymiar tego, utrzymajmy to górnolotne stwierdzenie - zjawiska (znanego notabene od dawna w psychologii i socjologii) szczurzych wyścigów. Szczurek jeden, drugi, trzeci kończy studia jedne, drugie, trzecie, pracuje na etacie, dwóch, trzech, budzi się po jednej, dwóch, trzech dekadach z nerwicą, nadwagą, cukrzycą typu II, zamiłowaniem do kielicha bez marudzącej ślubnej, która jednak mogłaby podać przysłowiową szklankę wody w czasie grypy. Na dzieci też nie było wolnego kwadransa, więc problem z podziałem majątku sam się rozwiąże, gmina będzie zadowolona. I tak gryzoń całe życie gonił za pieniędzmi tracąc zdrowie, a na łożu śmierci oddałby je wszystkie, by zdrowie to odzyskać. O ironio...

I tak dumam sobie, nie wiem bowiem w której grupie za żadne skarby nie chciałabym się znaleźć. I tak drugi raz zahaczam o myśl, czy przypadkiem nie jestem już członkiem którejś z nich? Albo.. czy nie dostanę od nich zaproszenia lada dzień? A jak Twoja skrzynka na listy? Sprawdzałeś?

niedziela, 12 marca 2017

Kiedy bal przebierańców budzi lęk

Dzięki Bogu okres karnawału już na nami. Nie muszę znów przez dłuższy czas obawiać się, że lada dzień społeczność nauczycielską obiegnie informacja: ''Za tydzień w naszej szkole odbędzie się super, ekstra, mega wielkie wydarzenie'' – bal przebierańców. Może to bowiem pociągać za sobą skutki, o których się nam nawet nie śniło. Ogólnie sama idea zabawy jest całkiem, całkiem. Dzieciaki mają okazję wcielić się w postać tego, kim chciałyby kiedyś zostać lub co przeciwnie, jest marzeniem niedoścignionym. Ciężko w dorosłym życiu zostać przecież na przykład Syrenką czy Żółwiem Ninja, prawda? Choć przy dzisiejszych cudach techniki i zaburzeniach natury psychicznej niektórych jednostek? Kto wie...

 
Niemniej jednak impreza tego typu to dla dzieci sama radość. Każdy z nas chyba je lubił, czekając z niecierpliwością kiedy będzie mógł wreszcie wrzucić na siebie fatałaszki Kapturka, czy umazać się farbami niczym Rambo. Ja sama dobrze wspominam tamte czasy. No może z pominięciem przedszkolnego balu przebierańców, pierwszego notabene w życiu. Otóż w latach, gdy stroje dla dzieci nie były tak dostępne jak teraz, moja Mama (na marginesie najcudowniejsza na świecie) postanowiła, bym w tym wyjątkowym dniu stała się..Biedronką. Podnoszenie rąk powodowało, że i Biedronka dźwigała skrzydła chcąc odlecieć jak najdalej od miejsca, gdzie odbywała się zabawa. Moje załamanie wzmagał fakt, że otaczały mnie same Księżniczki. Piękne stroje, fantazyjnie upięte włosy, korony na głowie. Żadna z nich nie miała wielkich czarnych kropek, które przy każdym ruchu unosiły się góra – dół. Ależ ja byłam wtedy zrozpaczona! Czarna otchłań normalnie.

Z biegiem czasu, zaczęłam patrzeć na to inaczej. Poczułam dumę, że tylko ja jedyna byłam tam niepowtarzalna i wyjątkowa. Żadna Królewna nie ma przecież szans z dziarską Biedroną. W tej chwili dodatkowo myślę sobie, że to był pewnego rodzaju znak na przyszłość. Zawsze sama wytyczałam sobie szlaki, nie bazując na rówieśnikach. Mimo, że przyjaciół, czy znajomych w moim życiu nigdy nie brakowało, nie chciałam ich ślepo naśladować. Kolejne zabawy karnawałowe były już samą przyjemność. Jako ''prawie'' dorosła mogłam sama decydować kim będę w tym roku, a za kogo za żadne skarby się nie przebiorę. 

Przenosząc się do czasów współczesnych, kiedy to obserwuję tańce Robotów i Klaunów z perspektywy belfra stwierdzam, iż poza tym że na Księżniczki patrzę z pożałowaniem, to od jakiegoś czasu imprezy te ponownie napawają mnie lękiem. Jak to możliwe? Patrząc kilka lat wstecz, w trakcie jednej z karnawałowych zabaw w naszej szkole doszło do istnej tragedii. Z perspektywy dzieciaków dużej, z mojej osobistej – ogromnej. Szanowny Pan DJ nie dotarł na miejsce w terminie i godzinie przewidzianych umową. Konieczne było zatem, by oddelegować kogoś z funkcji wychowawcy na operatora sprzętu muzycznego. Maszyna losująca zatrzymała się przy moim nazwisku. Można powiedzieć, że to pestka. Być może, ale dla kogoś kto jest w stanie pomylić płytę CD z winylem? Oprawa muzyczna jest mi mi tak bliska, jak polityka gospodarcza Kości Słoniowej. Ale, że co... ja sobie nie poradzę? Dawać mi ten sprzęt!


Wszystko szło raczej poprawnie, nie licząc faktu, że co trzeci kawałek leciał Stachursky. Największe problemy zaczęły się jednak wtedy, kiedy dzieciaki zorientowały się, że istnieje coś takiego jak ''piosenki na życzenie''. Co chwila jakiś Pirat, Pszczółka, czy Spiderman podchodzili błagając o puszczenie ich hitów. Matko i córko... ile ja się naszukałam tych cholernych One Direction i ''Ona tańczy dla mnie''! Kiedy wybiła pora, że mogłam odpalić ''To już jest koniec'' byłam szczęśliwsza niż finaliści Mam Talent. Bóg istnieje, wysłuchał mych modlitw skutecznie zagłuszanych przez ledwo zipiące głośniki. Wyszłam z sali gimnastycznej o własnych siłach. Uznanie, jakie wówczas zdobyłam ciągnęło się za mną jakiś czas. Skutkiem ubocznym o dziwnej dwubiegunowości była z kolei utrata słuchu. Na jakieś dwa dni. Nie jest to bowiem pożądany stan ze zdrowotnego punktu widzenia, ale nie słyszeć jakiś czas rozwrzeszczanych na przerwach nieletnich to niewątpliwa ulga.

piątek, 10 marca 2017

Trudne sprawy, nagie sprawy

Tematyka dotycząca układu rozrodczego, jak co roku wśród klas czwartych przynosi wiele skrajnych emocji. Rozpoczynając od naturalnej ciekawości - strony na ten temat są nadzwyczaj mocno wytarte (co dowodzi że przeglądane są regularnie już od września), przez niepohamowany śmiech, aż po dziwny z perspektywy dorosłego człowieka lęk. Każdy rocznik wybiera inną taktykę na przetrwanie ''tych lekcji''. Ubiegłoroczni czwartoklasiści rozwalali na łopatki. Żałuję, że już wtedy nie notowałam sobie ich pytań, odpowiedzi, skojarzeń związanych z ludzką intymnością. Jedyne co udaje mi się wydobyć z pamięci, to właśnie śmiech towarzyszący każdej lekcji. Długi, głośny, złowieszczy, jakby bezwarunkowy. I coś jeszcze... ich odpowiedź na pytanie ''Czy mogą podać jakąś różnicę w budowie kobiety i mężczyzny?''. Nie wiem czy się orientujecie, ale my - dziewczyny mamy piersi, chłopaki a wy - sutki. Nawet nie wiecie jak wam ich zazdrościmy, a tu proszę natura kobietom ich poskąpiła. W tym roku z kolei dzieciaki są ''tym wszystkim'' wprost przerażone. Na pierwszych zajęciach zapytali wprost: ''Czy możemy te kilka tematów ominąć?'' Prosili. Skamleli. Na nic. Uznałam, że prócz czytania, pisania i tabliczki mnożenia szkoła podstawowa powinna nauczyć ich też między innymi nomenklatury tego, co przechowują w majtach. Każde jednak słowo wypowiadane przeze mnie sprawiało im wyraźny ból. Pytań jak można się domyślać - nie było. Nie licząc jednego śmiałka, który chciał dowiedzieć się ''Co to jest w ogóle to prącie?''. Inni chętni, choć nieliczni zgodnie z sugestią zapisali swoje pytania na karteczkach. Dotrwaliśmy do końca lekcji. Wszyscy. Stan klasy przed i po bez zmian. Dzięki Bogu. Średnio uśmiechałoby mi się tłumaczyć powód omdlenia przed pogotowiem ratunkowym. Dzisiaj nastąpił jednak ciąg dalszy horroru dla jednych, komedii dla innych (mnie). Tego się jednak nie spodziewałam. Chcąc wykładać ciąg dalszy teorii będącej w sprzeczności z bocianimi i kapuścianymi historiami, zostałam nieźle spauzowana. Całe dwadzieścia sztuk przyszłych wyborców i składkowiczów ZUS padło na kolana! Błagali, by notatkę zapisać im na tablicy... nie wypowiadając już słów odnoszących się do ich ptaszków i muszelek. Porażona ich wystąpieniem, zmiękłam. I tak dziesięć punktów przelane zostało na tablicę, a stamtąd do ich kajetów. Pech chce jednak, że moje pismo nie należy do najczytelniejszych, a co za tym idzie - padały ciągle z ich strony źle sformułowane pytania: ''Co tam pisze?''. Odpowiedzi brzmiały więc: ''Plemniki'', ''Nasieniowody'' , ''Zapłodnienie'', ''Macica'', ''Pochwa'' etc. 1:0 dla mnie :)

Altruizm podstawą pracy belfra

Jeden z piątoklasistów po dwudziestu minutach lekcji zapytany dlaczego nic na niej nie robi (nawet minimum z minimum, którym może być zapis łudząco podobny do EKG) stwierdził, iż stan taki wynika z... braku długopisu. Połowa jednostki lekcyjnej okazała się być za krótka, by problem ten rozwiązać lub chociażby zrobić rozeznanie na rynku koleżeńskim, kto przykładowo dysponuje dwoma pisadłami. Wyrwany z matni uczeń wykazał jednak chęć udziału w zajęciach słowami: ''Ma Pani długopis?'' W związku z moim... silnym postanowieniem ''nie irytowania się'' na przejawy tupetu uczniów, otoczyłam go pedagogiczną opieką...najlepszą jaką mogłam z siebie wykrzesać. Radzio otrzymał ode mnie upragniony długopis! Dodatkowo dorzuciłam w bonusie: cały prywatny, osobisty piórnik, zestaw kreślarski, pięć tomów świata wiedzy, atlas grzybów, encyklopedię przyrodniczą od A do bodajże F i model człowieka z wyjmowanymi elementami układu pokarmowego. Jelita zrobiły na Radku szczególne wrażenie, podobnie jak sam długopis - główny sprawca zamieszania. Lista prezentów okazała się być na tyle duża, że sam Mikołaj by się jej nie powstydził. Obdarowywania nie byłoby końca, gdyby nie ograniczone możliwości ławki szkolnej. Efekt okazał się jednak piorunujący - Radosław wyszedł z lekcji z czymś na kształt notatki w zeszycie. Mam tylko nadzieję, że szok jakiego mógł doznać nie przeszkodzi mu jeszcze kiedyś wpaść na zajęcia.