piątek, 29 grudnia 2017

Belfer choruje kulturalnie, czyli na czym polega oświatowy savoir vivre

Obiecuję, że ''przyfasolę'' temu kto zapyta mnie, jak mija mi beztroski okres okołoświąteczny, lub co tam porabiam w ramach odpoczynku od szkoły. Moi drodzy... jest to swego rodzaju te-mat ta-bu. Postanowiłam jednak wziąć go za rogi i rozpracować przed Wami na czynniki pierwsze. W telegraficznym skrócie, rzecz jasna. Z owej ''radości na wolnym'' górne zębiska tłuką mi o dolne, tak że nie wiem od czego zacząć. A jeśli ja nie wiem od czego zacząć, to sprawa jest naprawdę poważna.  Zacznę może zatem od początku. Tak, to będzie najrozsądniejsze. 
 
***

Wróćmy w takim razie do ostatnich dni sierpnia. Mimo, iż cudowny czas wakacji dobiega wtedy końca, gęba i tak ci się cieszy. Co się ma nie cieszyć, skoro czujesz się dobrze. Zdążyłeś ochłonąć już z czerwcowego horroru. Masz dość dużo sił, by zobaczyć się jeszcze ze znajomymi, wyskoczyć do galerii handlowej, czy pójść ze swoim wariackim czworonogiem, na przechadzkę po dzielni. Jedyne tabletki jakie łykasz, to witamina C, której nigdy przecież za wiele.

W pewnej chwili, coś budzi cię z tego snu.

O nie! Pierwszy dzwonek!  Wiesz przecież, czym to grozi. Nie chodzi tu wcale o to, że nie chcesz wrócić do swoich obowiązków. Wybrałeś przecież ten zawód w pełni władz umysłowych, a nie po flaszce żołądkowej gorzkiej. Po wszystkich latach spędzonych na szerzeniu kaganka oświaty, zdajesz sobie już doskonale sprawę, że za chwilę twoje życie zmieni się na pobyt w domu, nie tak pogodnej, starości.

Pierwsze dwa tygodnie upływają jednak dość spokojnie. Drobne pokasływania ze strony małoletnich omijają cię na tyle, że nawet zapominasz o czyhającym na każdym kroku niebezpieczeństwie. Z każdym kolejnych dniem, twoje ruchy stają się mniej energiczne, głowa cięższa. Na ustach i w gardle pojawia się niepokojąca suchość. Czujesz zdezorientowanie do momentu, gdy zaczynasz wyliczać wszystkie swoje gnaty... kostka po kostce. 

Już wiadomo co cię dopadło, czy nazywając rzeczy po imieniu - co cię  napadło. Niesprawiedliwie jak kibol, który jest w stanie pobić nawet staruszkę. Przeziębienie. Włączasz tryb ''opcja - standard'', czyli zmniejszasz skalę objawów, tak by ich nie zauważać. W dalszym ciągu, każdego dnia przybywasz ochoczo na miejsce zbiorowej zbrodni na twym zdrowiu.

Witamina C traci już swą magiczną moc. Przydałby się jej jakiś szerszy w barkach kompan. Na mieście mówią na niego Antybiotyk. Udajesz się zatem w miejsce, które wzbudza w tobie same negatywne uczucia. Nawet po dłuższym namyśle. Tak. Samiuteńkie! Przychodnia zdrowia. A w jej środku coś jeszcze gorszego - osoby po medycynie. Celowo nie zostało użyte tu sformułowanie lekarze, bowiem lekarz (czyli osoba mająca poprawić twój stan zdrowia, biorąc pod uwagę wszystkie wskazywane przez ciebie objawy bacząc na łączne dobro narządów w twym ciele, a nie tylko na oko, żołądek czy kolano) to niezwykle rzadki okaz.  Może i nauczyciele nie są osobami o zupełnie zdrowej psychice, jednak ta grupa zawodowa bije ich na łeb i szyję. Wszystkich ich w autokar i ''wio!'' w podróż z biletem w jedną stronę.

Tak czy owak, podobnie jak i ty, chora jest również, cała służba zdrowia. Na świstku z nabazgraną nazwą leku, musi być przecież ten nieszczęsny podpis absolwenta studiów medycznych. Po standardowym wyprowadzeniu cię z równowagi (absurdalne porady, wyolbrzymianie twojego stanu zdrowia lub jego totalne bagatelizowanie) możesz dziarsko pomaszerować w stronę punktu aptecznego, gdzie zostawiasz ćwierć swojej pensji. Zwolnienia naturalnie nie bierzesz. Jesteś przecież dobrze wychowany, nie chcesz robić komuś przykrości. Bierzesz głowę pod pachę i zasuwasz do pracy. Teraz ważne, abyś chorował sobie w niej cichutko, najlepiej tak by nikt tego nie zauważył. I tak z pomocą wszystkich świętych, udało ci się przechodzić ten stan, aż do połknięcia na długiej przerwie ostatniej pigułki. Udało się. Sukces. Nie licząc tego, że na skutek tego tygodniowego incydentu, pewnie o trzy lata wcześniej - kopniesz w kalendarz.

I tak mija następny tydzień. Kolejna fala infekcji. Dzieciaki zdziesiątkowane. Szkoła wygląda teraz na iście prywatną, gdzie do klas uczęszcza po ośmioro - dziewięcioro uczniów. Ci co wytrwali, prawdopodobnie wcale nie wyglądają lepiej, od tych w areszcie domowym. I znów...znajomy widok. Gile wiszące im po samą brodę, i kaszel gruźlika, w ich akompaniamencie, to naprawdę pryszcz. Zaczyna się istna walka o przetrwanie. Boisz się własnego cienia. Panikujesz na samą myśl, by podejść zbyt blisko do kogokolwiek. W czasie przerwy, wykonujesz pełną gamę uników. To przyspieszenia, to zwolnienia - w zależności skąd zaraz nadejdzie potencjalna bakteria. Odczuwasz lęk przed dotknięciem czyjegoś zeszytu, ścierki do tablicy, kredy. Wyjście z sali też wymaga nie lada odwagi. Konieczne jest przecież dotknięcie klamki. Jesteś w potrzasku. Ratunku!

***
Stało się. Święta tuż tuż, a ty znów czujesz się jak cukierek z toffi w środku. Na dodatek - przeżuty. Ale nie ma tego złego. Czekasz przecież na medal z ministerstwa. Ma ponoć przyjść pocztą, niebawem. Dzielnie nie odpuściłeś ani jednej klasówki, ani jednego dyżuru. Nawet na szkolnej dyskotece bawiłeś się świetnie. Choć trochę trudno tańczy się z termometrem pod pachą. Nie jesteś zwykłym belfrem! Jesteś nauczycielem,  który z wyróżnieniem ukończył specjalny kurs savoir vivre w dziedzinie kamuflowania dolegliwości zdrowotnych. Bohater przyszłych pokoleń. Pracownik roku. Nowa twarz Gripexu. Jak chorujesz, to po cichutku. Pełna kindersztuba. I to nic, że nie zdążysz się wykurować. Z przygotowaniem domu do świąt też może być problem. Ale spokojnie. Kto powiedział, że Boże Narodzenie trzeba obchodzić w grudniu?


 

Brak komentarzy: